Strona główna W górę Galeria fotograficzna Wschodnia Kantata Patronat Konkurs w Wilanowie Złoczów - Ukraina Równe - Ukraina Konkurs w Mińsku Maz. Konkurs w Lublinie

 

Wschodnia Kantata

 

Zgrzyt kamyczków przesuwających się pod naszymi stopami. Krople deszczu spadające nam na głowy, ściekające po kosmykach włosów i policzkach. Myśli, które pojawiają się i znikają jak polskie nagrobki i wyryte w kamieniu napisy.

Polka galopka. Tak określa nas pani przewodnik, Polka z pochodzenia. Idziemy przez alejki niezwykle szybko, bo przecież gdzieś za rogiem przy wyjściu z cmentarza już czeka na nas rozgorączkowany kierowca autobusu. Nie mamy czasu. Przez Cmentarz Orląt Lwowskich przechodzimy jednak inaczej. Szybko, ale z powagą i podniesionymi głowami. Ktoś zapala znicz, ktoś inny kładzie biało-czerwony wieniec. Być może dojrzy go dumnie stojący Bandera spoglądający z pomnika przy kościele świętej Elżbiety?

Mijamy uliczki Lwowa, zaniedbane i brudne, kontrastujące z tymi głównymi, kłócące się z widokiem opery i odnowionych restauracji. Pod katedrą podchodzą żebracy. Przytulają się do naszych kolan, obijając się o nie głowami i chowając głowę w zagięciach naszej garderoby. „Polską złotówkę, chociaż jedną”- płaczliwym głosem woła do nas starszy już pan i chodzi za nami na kolanach. „Bóg zapłać dobry człowieku”- odpowiada żebrak i przesuwa się dalej. Odłączam się od grupy i idę możliwie jak najdalej od czoła kolumny. Wyjmuję z kieszeni monetę, tę samą, dwuzłotową, która miała zostać rzucona na tacę podczas mszy w katedrze Łacińskiej. Wciskam mu ją w dłoń i odsuwam się szybko od placu zmieszana.

W głowie ciągle mam polską mszę w polskiej katedrze, w niepolskim już Lwowie. Mieszane rodziny, łączone małżeństwa, rozmodleni ludzie. Pierwsze czytanie, nie pamiętam już z jakiego listu. Po polsku, z lwowskim akcentem, słowo za słowem. Wkradające się gdzieniegdzie błędy i niepoprawna wymowa. Drugie czytanie, płynniejsze już, zadziwia czystością języka. To zapewne ktoś, kto język polski zna z domu i używa go codziennie. I zapowiedzi. „Panna młoda X z parafii rzymskokatolickiej i Pan Młody Y, grekokatolik z parafi...”

Docieramy do hotelu. Śpimy w Złoczowie, w gorszych warunkach niż pierwszego dnia w domu pielgrzyma. „Dwojki i trojki, w dwojkach niet żarkoj wady”- słyszymy od wyjątkowo elegancko ubranej recepcjonistki, której twarz emanuje dziwnym spokojem i zadowoleniem. Dostaję dwójkę i z moją współlokatorką wchodzę do pokoju. Nie mamy prysznica, jest jednak toaleta, brak kołder rekompensuje nam biały koc i miękka w dotyku, wąska dosyć, czerwona narzutka. Podejmuję próbę umycia się w zimnej wodzie, kapituluję jednak po chwili i idę do pokoju obok. Po powrocie zamykam okno i ubrana w ciepłe skarpetki wsuwam się pod koc. Następnego dnia po obudzeniu, na holu hotelu „Ukraina” dowiaduję się, że na nasz przyjazd szykowano się intensywnie od jakiegoś czasu. Zdobyto mydło, papier toaletowy, cyklinowano podłogi, wymieniono toalety. Pochylam głowę. Przed oczyma dynda mi asparagus, rozciągnięty na cieniutkich niteczkach po całym pokoju, wijący się od jednego kąta z poobdzieraną tapetą aż nad kanapy, stare wprawdzie, ale wyłożone kwiecistymi narzutami. Wracam do pokoju i raz jeszcze mój wzrok pada na opakowanie z mydłem, które zyskuje wartość większą niż cały magazyn mydła w innym kraju.

Jedziemy jedną z ulic, a przewodnik przez mikrofon zamontowany w autobusie opisuje nam mijane przez nas obiekty.

-Po prawej stronie znajduje się pomnik jednego z współtowarzyszy Bandery, Dymitra... nie pamiętam w tej chwili nazwiska.

-To Klaczkiwski - krzyczę z połowy autobusu, z obawą, czy nie pomyliłam nazwisk. Zaskoczony przewodnik przyznaje mi rację, to ten Dymitro, odpowiedzialny za wołyńską rzeź.

Moim oczom ukazuje się starsza już kobieta. Siada ostrożnie za stołem w stołówce profesorskiej KUL-u i łagodnie unosi do ust białą, pojemną filiżankę. Obserwuje nas z lekkim uśmiechem, ubrana w szary habit i ciemnopopielatą kamizelkę zapiętą na metalowe guziki, spod której wystaje niewielki kołnierzyk. Po chwili wstaje i opowiada. O tym, jaki był jej wieloletni  współpracownik, Mieczysław Albert Krąpiec, o tym, jak rano wstawał, jak podchodził do studentów, w jaki sposób pracował. Skończywszy siada powoli i ponownie przechyla do ust śnieżnobiałą filiżankę.

Pan Taras to młody, dwudziestokilkuletni mężczyzna, mówiący głównie po rosyjsku. Kim jest? Pasjonatem historii Tarnopola, który oprowadza po rynku przyjezdnych. Swoim niedoskonałym rosyjskim usiłuję zadać mu jak najwięcej pytań, ten odpowiada mi szczerze historię miasta, łamiąc, jak mi się zdaje, konwencję i odsłaniając przede mną w pewnym stopniu woal politycznej poprawności. Odkrywam, że łatwiej jest go słuchać niż zadawać mu pytania, przemykam jednak truchtem obok kolumny złożonej z uczestników wyprawy w taki sposób, aby znaleźć się jak najbliżej lwowskiego przewodnika rozmawiającego z Tarasem i nasłuchiwać rosyjsko-ukraińskiego dialogu.

Polska odkryta w chaszczach          

- To nie jest da droga, musimy zawrócić, tamta do Krąpca nie była tak szeroka, widzielibyśmy tylko wąską linię- słyszę z przodu autokaru i wyglądam przez okno. Rozległe przestrzenie pól, niezmącony spokój natury, grupy pastuchów wypasających krowy na okolicznych łąkach oraz droga wyłożona rodzajem asfaltu pomieszanego z drobnymi kamyczkami sygnalizują, że powoli zbliżamy się do Berezowicy Małej. - Spytajmy kogoś z tych ludzi, jak tam trafić- rzuca niedbale któryś z opiekunów. Zatrzymujemy się i czekamy na powrót przewodnika. Po chwili ruszamy dalej. Autokar zatrzymuje się wreszcie na rozstaju dróg, z których każda prowadzi w bliżej nieokreślone przestrzenie zarośnięte krzakami, położone niedaleko łąk i lasów. Na czele grupy idzie starsza pani, zgarnięta przez nas prosto z pola, z rzędem połyskujących złotych zębów. Nie mówi już po polsku, wspomina jednak, że piętnaścioro jej rodzeństwa zostało pochowanych na cmentarzu, na  który docieramy. -Kto ich ubił?- pyta ktoś z grupy? -UPA ubiło? - Mne skazali, szto ne UPA- odpowiada kobieta, dając nam do zrozumienia, że choć nie wie najprawdopodobniej, kto dokonał rzezi, jest przekonana, że nie było to dzieło Ukraińskiej Powstańczej Armii. Wspinamy się coraz wyżej, odgarniając od oczu sięgające wyżej nas krzaki. Wyposażona w wygodne buty z twardą podeszwą stawiam kolejne kroki, coraz śmielej wspinając się pod górę. Po kilku minutach marszu pośród zarośli dotykam dłonią kieszeni, chcąc sprawdzić godzinę. Nie mam telefonu. Został gdzieś po drodze, wysunąwszy się zapewne przy wspinaczce pod górę. Wiceprezes zarządu fundacji chwyta za grackę i stara się uporządkować zastany przez nas cmentarz, a naszym oczom ukazuje się olbrzymi pomnik poświęcony wymordowanym mieszkańcom Berezowicy. Otaczają go inne, pojedyncze nagrobki, poukrywane w połaciach zieleni. „Tu spoczywają śp. Franciszek Jaworski, curka Marija i Marija Owach z Jaworskich”, „Pamięci spoczywających tu około 130 Polaków, mieszkańców wsi Berezowica Mała zamordowanych nocą z 22 na 23 lutego 1944 roku, niech spoczywają w pokoju, Rząd Rzeczypospolitej polskiej, rodziny, 2007”, „ Tu spoczywa Valdus Zavadzki”, czytam po kolei. Starsza pani, „zawita” w zieloną chuścinę staje obok nas, wzbraniając się nieco przed zdjęciami i tłumacząc że jest „prosto z pola”. Przestaje się jednak opierać i pozwala się fotografować. - Zaśpiewajmy coś... - „Rotę”?- pada z ust jednej z opiekunek. Robi się cicho. Po chwili namysłu słyszymy – Tak, zaśpiewajmy „Rotę”... Teraz różaniec. Kto chce, po jednym „Zdrowaś Mario”, kończy siostra, która przyjechała z nami.

Czuję się trochę jak w „Pokłosiu”, dotykając odkrytej niedawno tajemnicy. Mój wzrok pada kolejno na otaczające mnie kamienie, na bluszcze wijące się po pomnikach i starych drzewach, na niziutkie nagrobki oraz wysokie postumenty z rzeźbami świętych czy aniołów. Uparcie zapamiętuje to, co widzę i staram się wtłoczyć ogrom doznań, których doświadczam gdzieś głęboko w siebie, zamknąć je w szkatule własnej pamięci. Robię to schodząc na dół i docierając do autokaru.

 

Jestem spod granicy....

Zupa ogórkowa z ryżem, schabowy z wyśmienitymi ziemniakami, surówki, pachnący latem kompot wlany w wysokie dzbanki oraz ciasta. Tym wszystkim witają nas na plebanii polskiego księdza żyjący niedaleko Tarnopola mieszkańcy. Przynoszą też herbatę i kawę oraz sypką czekoladę. Dwie gospodynie krzątają się wokół czterech zastawionych obficie stołów, pilnując porządku i donosząc jedzenie. Wstają po kolei. Każdy z nich dodaje coś od siebie. Jest tam i przysłany z Warszawy nauczyciel, ubrany w koszulę w drobniutką kratkę. Wśród Polaków zaproszonych na plebanię znajduję też nauczycielkę języka polskiego. Z Hrubieszowa. Jako krajanki zaczynamy rozmowę. Zaczynają się pytania od młodzieży. Pytamy o niektóre kwestie, o matury zdawane w języku polskim przez naszych rodaków mieszkających na wschodzie, o to, jak wielu Polaków mieszka obecnie niedaleko Tarnopola. Również i ja pragnąc zadać pytanie podnoszę się powoli z miejsca. Opowiadam. Trochę o sobie, o tym, z jakich terenów pochodzę, trochę o UPA i o ciężkiej historii moich miejscowości. Zaczynam płakać i denerwować się faktem, że publicznie, przed pięćdziesięcioma osobami ukazuję swoje wzruszenie. Kończę jednak historię i zadaję pytanie, a zaraz po usłyszeniu odpowiedzi wychodzę z pomieszczenia, w którym na ścianie widnieje szkolna tablica. Wymykam się do sieni, skąd trafiam prosto do toalety. Poprawiam makijaż i wracam do pokoju. Siadam powoli za stołem i staram się zachować kamienną twarz, wstydząc się nieco za tak emocjonalną reakcję.

Ktoś podchodzi do mnie od tyłu, chwyta mnie za ramię i obejmuje. -To ty jesteś, czy nie ty?- pyta i patrzy na moje policzki. -Tak, to ja- odpowiadam spokojnie, czując, że stałam się jedną z bardziej rozpoznawalnych osób wycieczki. Słyszę, że pan Piotr wzruszał się razem ze mną i dziękuje mi za to, co powiedziałam. Oddycham więc z ulgą ciesząc się w duchu, że nie zostałam potraktowana jak niepoważne, mazgające się dziecko...

Wypożyczenie chustki i kawałka czarnego materiału z paskami po bokach, który ma imitować spódnicę, kosztuje razem pięćdziesiąt hrywien. Biorę tylko ciemną płachtę, apaszką z piersi otulając sobie głowę. - Wchodzimy teraz w ciszy, powoli, to Poczajowskie relikwie świętych, można ucałować, mimo że to cerkiew, nic się katolikowi nie stanie- słyszymy od przewodnika. Pochylam się więc nad srebrną trumną i całuję jej fragment.-Idi, idi, wychadi- woła za mną żołnierz pilnujący porządku w cerkwi, który wyraźnie zaznacza, że nie życzy sobie być uwiecznionym na żadnym zdjęciu. Wychodzę. Zrzucam z siebie czarne okrycie i błękitną chustkę z lekkim żalem spowodowanym ucieczką ze sfery sacrum i utratą woni różanych kadzideł.

- To prawdziwe indyki- wołam roześmiana do osoby na siedzeniu obok mnie. Oprócz tego są jeszcze kaczki, kozy i konie, które pasą się w rowach i na pobliskich łąkach. Ktoś obok niedużej, poobdzieranej chałupki myje się w metalowej miednicy ustawionej tuż za progiem, ktoś inny zagania kury wałęsające się niedaleko płotu. Spory już chłopiec jedzie rowerem polną drogą w ręku trzymając loda na patyku. Po kolejnym dniu podróży trafiamy do porządnego hotelu gdzieś w okolicach Krzemieńca. Biorę gorący prysznic, delektując się strumieniami wody opływającymi moje ciało i zmuszającymi umysł go dogłębnej analizy tego wszystkiego, co spotkało mnie za granicą. -Panie Boże, zrób- myślę, zmywając spod oczu resztki tuszu do rzęs i przecierając ręką zaparowane lustro.

Po przekroczeniu granicy w jednej z restauracji zamawiam kawę po wiedeńsku i gorącą szarlotkę z lodami i bitą śmietaną. Taszcząc ze sobą torbę podróżną i ciężkie siatki znajduję wreszcie taksówkę i w deszczu wracam do lubelskiej rzeczywistości... -Teraz będzie już nieco inaczej- myślę, i zwalam torby z przemoczonym płaszczem na podłogę Biskupiaka...

Patrycja Palichleb - uczennica, XXI LO im. św.St.Kostki w Lublinie kl.III

   

Strona główna W górę Galeria fotograficzna Wschodnia Kantata Patronat Konkurs w Wilanowie Złoczów - Ukraina Równe - Ukraina Konkurs w Mińsku Maz. Konkurs w Lublinie